50's circle skirts and dresses, vintage design, sewing

poniedziałek, 26 marca 2018

oda do musztardy, choć bardziej do parówki

 Dzisiaj będzie trochę o jedzeniu. Uwielbiam jeść. Mogę siedzieć i patrzeć godzinami, jak ktoś krząta się po kuchni, tworząc kulinarne arcydzieła, a potem bezwstydnie konsumować te arcydzieła. I nie muszą to być koniecznie jakieś wysublimowane dania, jak smażone mrówki. A jako, że należę do gatunku dosyć prostych i minimalistycznych ludzi to i kuchnia może taka być. Mam swoje słabości. Ludzkie. Dajmy na to, takie hot dogi :). Wiem. Wiem, że to samo zło, a parówki to zmielony papier toaletowy razem z oborą, tudzież, jak ktoś ma większe wymagania, to razem
z kurnikiem. Ale bądźmy szczerzy. Parówki to takie coś, co każdy uważa za ohydztwo, ale wielu pałaszuje te ohydztwa w skrytości domowego zacisza. A już z musztardą...od razu wspominam czasy dzieciństwa, kiedy w ogólnie panującym braku wszystkiego w sklepach parówki były luksusem na talerzu. Przynajmniej w moim rodzinnym domu :-D ehh... No dobra, wystarczy, bo zaraz zacznę pisać wiersze o parówkach :-D Skupmy się na sukience. Jest w kolorze musztardowym. Powstała na potrzeby wyjazdu do Londynu, który niedawno odbyłam z najcudowniejszymi kobietami na świecie z grupy Warsawpinups. Dodatkowo porwałam się na uszycie żakietu z resztek zielonego flauszu i futerka, które mogliście widzieć na ołówkowej sukience (jeśli ktoś w ogóle jeszcze zagląda na bloga, haha). To mój pierwszy taki żakiet, ale już wiem, że nie ostatni. Do rozkloszowanych kreacji to świetny fason. I pomimo że pogoda była fatalna i zimno potworne (na zdjęciu udaję, że nie jest) to był fantastyczny wyjazd, który na pewno będzie jednym z najwspanialszych wspomnień w moim życiu.